poniedziałek, 28 lipca 2014

Pod dymiącymi ścianami ...czyli lipcowy trening w Tatrach.

  
Wschód słońca na Rysach.  Fot. Jimmy.
       -Poproszę kluczyk do Gazdówki. Zwalistym ruchem zaległem na łóżku. Schronisko w Morskim Oku właśnie przeżywało najazd spragnionych tatrzańskich widoków "klapkarzy". -No dobra, czas coś zjeść, ogarnąć się ...i ruszać na trening. FILM
      Z rejonu, który wybraliśmy dało się wycisnąć kilka ciekawych treningów. Jeden dość spory vertical- bo na Rysy oraz rejony Pięciu Stawów ze Szpiglasowym Wierchem, rejony Dolinki za Mnichem wraz z Wrotami Chałbińskiego. Ci co przyjechali dzień przede mną zaliczyli trening na Czerwonych Wierchach. Zdaje się, że najlepszym wyszło w granicach 70 km po górach i więcej na tym mini obozie. Pogoda jak na góry była łaskawa. Standardowo do południa zawsze stabilna, a pierwsze dni lampa totalna. Ostatni dzień urwanie chmury. Pobudki już od 4 rano, często do wieczora aktywnie na nogach. Jak to na obozach, czy wyjazdach i barowe klimaty się znalazły. Generalnie natłukliśmy z grupą mocne kilometry. 
Jelonek  Fot. Jimmy
      Nie miałem czasu skupić się na estetyce Tatr, wsłuchać się w nie jak mam w zwyczaju. Jedyne co pamiętam, to przemykające szybko pod nogami kamienie. Wyjazd był na biegowo i tak przeminął.
Rysy
      Oczywiście, plany następnego wyjazdu już są. Tym razem za bazę chętnie wybiorę schronisko Murowaniec w Dolinie Chochołowskiej. Generalnie trening w rejonie docelowym to najlepsze co można zrobić dla poprawy wyników.
W dodatku będąc jeszcze w kontakcie z naturą ...to dla mnie bajka.


...z górskim pozdrowieniem
Chrisactive 

środa, 9 lipca 2014

Zanim zawali się góra najpierw spadają kamienie...i to jest ostrzeżenie. Supermaraton Gór Stołowych 2014.

Kolejne plany w głowie.
      "Zanim zawali się góra najpierw spadają kamienie... i to jest ostrzeżenie" - KA HANCOCK
      Ból nie miał końca. Uda piekły tak bardzo jakby ktoś wsypał pomiędzy każdy akson mięśni piasek wymieszany ze zmielonym szkłem. Co za koszmar- pomyślałem. W dodatku blisko trzydziestostopniowy upał wylewał się spomiędzy koron drzew, a na polanach przygniatał wręcz do ziemi. Bieganie maratonów ulicznych nie ma kompletnie z tym nic wspólnego. Trzeba było cisnąć. FILM.

     Historia startu w najtrudniejszym biegu górskim na tym dystansie w Polsce zaczyna się 3 dni przed samym startem, kiedy to dopada mnie kontuzja- podczas treningu. Odzywa się dysk w w kręgosłupie. Uraz sprzed dwóch lat, kiedy to spada na mnie ciężar i paraliżuje mi prawą nogę na 3 miesiące daje o sobie nagle znać. Niezachwianie, jednak wierzę, że w trzy doby dojdę jako tako do siebie. Przetrenowałem się- myślę sobie. Zbyt wiele kilometrażu po urazie stawu skokowego nałożyłem na siebie. Chciałem nadrobić zaległości po półtoramiesięcznej absencji sportowej, gdy, to skręciłem staw skokowy na treningu w Górach Świętokrzyskich. Nic to- kładę się spać z wałkiem pod nogami a w noc przed wyjazdem na zawody śpię na podłodze z nogami na łóżku odciążając w ten sposób kręgosłup. Zasnąłem z głową wśród spakowanego bagażu.

Szczeliniec Wielki o zachodzie słońca.
      Nie wyobrażam sobie startu w ulicznym maratonie, a co dopiero w MGSie po górach na 50 kilometrów. Wraz z dotarciem na miejsce odparował ze mnie stres, a tym samym ustąpiło lekko napięcie mięśni na plecach. Jeśli, to się uda to będzie to jakieś wariactwo.
      Start rozpoczął się o 10:00. Dobra- kalkuluje sobie- jak na razie na prostej plecy są ok. Jednak już po 6 kilometrze trasy wiedziałem, że nogi są ciężkie i zmęczone. Zaniepokoiłem się. Krzysiek- Ty durniu. Coś ty sobie myślał wcześniej. Posypałeś się na sam start. Brakowało mi świeżości. Trudno jak walka, to walka. Plecy przypomniały o sobie na pierwszym większym zbiegu. A przy każdym następnym powiększały ekspansję bólu na coraz większy obszar. Każde tąpnięcie promieniowało czasami aż do oczu powodując mgiełki. Farmakologia poszła w ruch, ale nie na wiele się zdała. Tym czasem piękno trasy atakowało mnie swym urokiem. Dawało nadzieję i pozytywnie nastrajało. To był mezalians radości, nerwów, bólu i nadziei.  Na 25 kilometrze skończyły mi się rezerwy w nogach i zdałem sobie sprawę, że holuje mnie już tylko koleżanka. Zbieg w okolicach Skalnych Wrót spowodował, że ból z uciskającego dysku zaczął promieniować po żebrach i sprawił, że każdy większy oddech dawał uczucie kłucia. Jezu- jak tu oddychać. Zacząłem się śmiać. Przecież to nie możliwe, że mogłem się znaleźć w takiej sytuacji. 
      Mówi się, że biegi ultra długie, to sport umysłowy. Trzeba się z tym zgodzić. W granicach 36 kilometra została mi już tylko głowa. Ciało było tylko workiem mięsa, a nie maszyną, która zazwyczaj napędza mnie do przodu. Pomyślałem o kolorowych latawcach puszczanych w dzieciństwie. Wesoło połyskujące na lekkim letnim wietrze unosiły się zwiewnie i bez wysiłku. Coraz bardziej przemawiałem do swojego wnętrza. Koordynacja poszła w rozsypkę. Naprawdę trzeba było się zmuszać do kolejnych kroków. Mięśnie ud były jak poobijane pałką. Tępy ból i nic więcej. Na punktach żywieniowych na chwile wracała ostrość umysłu. Już ze stu metrów dało się poczuć zapach cytrusów, bananów i arbuzów. To wszystko niczym oazę na pustyni trzeba było czym prędzej opuszczać i ruszać dalej pod górę czasami niemal tak stromą, jak wejście na drabinę. 
      Ostatnie kilometry- jeszcze trochę, jeszcze trochę. Karlów i wreszcie z kilometr jakiegoś asfaltu. Moje plecy odetchnęły lekko a ja wraz z nimi. Jednak podejście na Szczeliniec pamiętam już słabo. Ponad 600 schodów skopało mnie solidnie. Wpadłem na metę ostatkiem sił po 7 godzinach i 26 minutach biegu. Piwo od organizatorów i uśmiechnięte twarze znajomych zadziałały jak afrodyzjak. Znów byłem na planecie Ziemia. Wróciłem do żywych. Tego dnia odkryłem nową granicę. Pewne ukryte drzwi w zdawałoby się od dawna już zamieszkałym domu. 

Paczka przed startem.

      Ciało ludzkie jest w stanie znieść wiele przy odpowiedniej motywacji. Ba, może o wiele więcej niż nam się wydaje. Wszystko jest w głowie. Ten sport jest piękny. Piękny jak nie wiem co. Człowiek staje się sprawniejszy a przy okazji bardzo się wzbogaca wewnętrznie.

   
      Przed startem, inaczej wyobrażałem sobie to, co tu napisze. W dużej części sam jestem sobie winien. Posypały się kamienie ze wspomnianego cytatu. Na szczęście góra się nie zawaliła.
      Następny przystanek Chudy Wawrzyniec 80 km w sierpniu.

wtorek, 1 lipca 2014

Bieganie, zwiedzanie a wieczorem wino i sex.

      Dlaczego bieganie jest FAJNE? Przede wszystkim dlatego, że takie jest! Świadomość, że jesteś w stanie przemieścić się w miarę sprawnie na względnie dużą odległość o własnych siłach sprawia, że człowiek czuje się, chociażby pewniej, na co dzień. Słyszeliście o wycieczkach biegowych? Spacery biegowe, randki stają się realne w tej właśnie formie. Jak w weekend zwiedzić np Paryż? Najszybciej i najsprawniej biegowo. Bieganie, zwiedzanie, a wieczorem wino i sex. Dlatego bieganie jest fajne.

      To było słów kilka o niesportowych aspektach biegania. Zmusiły mnie do przemyśleń wpadające w ucho niekiedy pytania od ludzi sceptycznie nastawionych do tej formy ruchu. Po co biegać, szkoda zdrowia, serce Ci wysiądzie, szkoda kolan. Jedyne co szkoda, to szkoda gadać...bo to bzdury. Każdy kiedyś nie biegał, a jednak są tacy, co to robią...a cała reszta chciałaby to robić. Po co więc bzdurzyć? Wyjdź ze strefy komfortu drogi czytelniku i spraw, że poczujesz to od dawna oczekiwane uczucie spełnienia i radości. "Nie przestajemy biegać dlatego, że się starzejemy tylko starzejemy się dlatego, że przestajemy biegać".

     
     Takie dwa słowa na koniec dnia. 
     Tym czasem regeneracja, bo w sobotę Maraton Gór Stołowych.

    Ps. Nie jestem w Paryżu.