niedziela, 9 listopada 2014

Zawsze będę wiedział, że jesteś gdzieś tam...Moja Drogo.

Cisza. Zegar tyka...dziś nie boję się dźwięku upływającego czasu, bo wiem, że dobrze go pożytkuję. 

K..wa, ja p..rdole! Trzask w stawie skokowym powalił mnie na ziemię. To niemożliwe. Na dodatek 200 m przed końcem 40-kilometrowego wybiegania w górach Świętokrzyskich?! 
Fioletowo w oczach, w głowie się kręci. Leżę! Wiedziałem, że to  coś bardzo poważnego. Próbuję wstać- muszę dojść do auta, zanim noga wystygnie. Ten kwietniowy dzień uświadomił mi, że sezon 2014 nie będzie lekki. 
Wszystko zaczęło się od tego, że dość dobrze przepracowałem zimę. Naturalnie potem przyszło zadowolenie z wyników w Półmaratonie Warszawskim, a następnie w Orlen Maratonie. Na tym właściwie zakończyć miałem moje starty uliczne tego sezonu. Skupienie uwagi kierowałem już tylko na biegi górskie i ultra. Wiadomo- trzeba trenować w terenie. Jak już kiedyś wspominałem, taką naturalnie bliską bazą wypadową z Warszawy są góry Świętokrzyskie. Dystans dzielący te dwa miejsca jest rozsądny, a i jest gdzie ponabijać wysokości. Tam też wraz ze znajomymi tłukliśmy jak oszalali kilometry już od końca zimy. Zapatrzony w startowy grafik szukałem siły na tamtejszych podbiegach i zbiegach. Dwa starty w Tatrach, pierwsza majowa setka na orientację, trzy górskie pięćdziesiątki i 100km w Krynicy- to tylko do końca wakacji. Miałem plany! Na tym kończy się historia którą sobie zaplanowałem. Życie weryfikuje...

Leżałem na asfalcie na parkingu w górach świętokrzyskich. Ból kostki był tak mocny, że zbierało mi się na wymioty. Chłopaki zaraz odlecę- powiedziałem.
Dwa miesiące przerwy w ciągu sezonu wyryły mocną krechę na moim myśleniu o bieganiu. Leczenie, leczenie i patrzenie. Patrzenie jak inni startuję, zbierają nagrody i realizują plany.
Zająłem się filmem. Skoro nie mogłem biegać- będę tam, gdzie biegają! Zawody tri, biegi w stolicy, sztafety. Działo się coś, co utrzymywało mnie w duchu rywalizacji, pomimo, że zamiast butów biegowych brałem do ręki aparat i kamerę.
Kolejne diagnozy były niepomyślne- nadal leczenie i czekanie.

Druga połowa czerwca stała pod znakiem nadrabiania zaległości kondycyjnych. Wiem, to mało czasu, zwłaszcza, że z początkiem lipca miałem stanąć na starcie Supermaratonu Gór Stołowych. Ponad 50- kilometrowy bieg górski nie na darmo określany najtrudniejszym tego typu biegiem w kraju. Ciężko się optymalnie przygotować w dwa tygodnie. Przeciążenie na kręgosłupie skutecznie utrudniało mi bieg i samo oddychanie- koszmar. Przeszedłem tam szkołę życia. Sama trasa jednak była cudowna widokowo i bardzo trudna technicznie.
Niedaleko potem Chudy Wawrzyniec udowodnił mi, że nie da się nadrobić zaległości w treningach od tak. Poważnie mnie pogrążył w sierpniowy słoneczny dzień na szlakach Beskidu Żywieckiego.

Do celu głównego pozostało niewiele czasu. 100 kilometrowy Bieg 7 Dolin do wielka impreza biegowa startująca z deptaka w Krynicy Zdrój. Dwanaście miesięcy wcześniej podjąłem decyzję, że przygotuję się właśnie na ten dzień startu. Żyłem marzeniem i odhaczałem zrealizowane kolejne aspekty zbliżające mnie do celu. Nadszedł początek września. Krynica przywitała tysiące biegaczy i mnie super atmosferą. Czułem, że to będzie mój start. Forma optymalna, nastawienie maksymalnie bojowe.
W ciemną noc ruszyliśmy pod górę- zaczęło się. Cięliśmy bardzo dobrze. Pierwsza dycha super, druga też na luzie. W głowie starałem się mieć wszystko poukładane. Zero spiny i kontrola tempa oraz sił. Wszak przed naszą grupą jeszcze kilkanaście godzin na trasie. Jednak można by powiedzieć, że byłem szczęśliwy.
Zbieg i podbieg, potem podbieg i zbieg. ...i trzask. Ku..aaa!- wrzasnąłem. Dlaczego teraz, dlaczego?! Niby prosty zbieg, a kostka znów trzasnęła. Prochy, bandaż i próba biegu. Gdzie tam- szans nie było. W oczach kolegów widziałem, że oczekują mojej szybkiej decyzji.
To było jedno z najcięższych moich pożegnań. Gdy tylko zniknęły sylwetki chłopaków na horyzoncie zebrałem się w sobie- musiałem jakoś doczłapać się to punktu kontrolnego. O kurcze- to jeszcze 9 kilometrów. Pamiętam, że dużo wtedy przemyślałem, a droga jeszcze nigdy tak mi się nie dłużyła.

Jesień to już trochę inna bajka. Bieszczadzki maraton no i plan B- Łemkowyna Ultra Trail 70 poszły gładko. Może to za sprawą października, który był cudownym miesiącem?

Pisząc to jestem na roztrenowaniu i świeżo po kolejnym skręceniu tej samej kostki. Nadchodzi zima- to najlepszy czas na zaleczenie wszystkiego, wzmocnienie się i przygotowanie do nowego sezonu ciężką pracą. Mówi się, że medale zdobywa się zimą, latem je się tylko odbiera. Trzymam się w myślach tej zasady i jestem optymistą.

Gdyby ktoś mnie zapytał co mnie nauczył ten sezon...
Nie odpowiedziałbym, że biegania w terenie. Nie nauczył mnie też biegania na ultra długich dystansach. Nie wspomniałbym też o trudzie i znoju, bólu i samotności. Nauczył mnie zwykłej pokory. Każdy facet powinien dostać w życiu kilka razy w gębę. Tak po prostu- dla zasady. To na pewno dużo uczy...i każdy facet zrozumie, o co mi tu chodzi.



Żegnaj sezonie- powiedziałem sobie na mecie w Komańczy podczas ŁUT. Sezonie, który byłeś dość wyboisty w przebiegu...ale lubię Cię.
Niczego się już nie obawiam, bo wiem, że gdzieś tam czeka na mnie moja droga. 

2 komentarze: